11. „A to Pani nie dostała naszej wiadomości…”

Przelot powrotny, z przesiadką w Kijowie, przebiegł spokojnie nawet jeżeli momentami (czyt. w Ałmacie) z lekkimi opóźnieniami. Dotarłam do Lwowa wieczorem i zaczęły się schody, musiałam dotrzeć na główy dworzec kolejowy.

Nie chciałam się dać naciąć przypadkowemu taksiarzowi więc w lotniskowej informacji wypytałam o cenę interesującego mnie kursu. Maksymalnie 100 hrywien. Pierwszy problem – brak hrywien, bo w Kijowie nie pomyślałam, że będę musiała brać taksówkę jeszcze na Ukrainie, myślami byłam już w Poslce. Jedyny bankomat w zasięgu wzroku miał przyczepioną kartkę z informacją, że obsługuje tylko karty danego banku. Czyli mojej nie przyjmie. Trzeba poszukać innych możliwości… o jest kantor – niestety zamknięty. No nic, poszłam w kierunku wyjścia, może na zewnątrz jest inny bankomat.

Przy drzwiach oczywiście „kłębią się” taksiarze z pasażerami, pierwsi szukają pracy, drudzy, jeszcze zdezrorientowani po locie, próbują się połapać co robić dalej. Zaczepił mnie pierwszy taksiarz. Zmnieniłam reakcję na zawołanie „Taxi, taxi!” z „wiecznej odmowy” na stanowcze „tak”. Kierowca był zorientowany na klienta międzynarodowego bo wymiana zdań była mieszanką polskiego, angielskiego i ukraińskiego. Zapytał mnie gdzie chcę dojechać i czy mam hrywny – nie miałam, – Dolary? – Euro. – Niech będzie euro. – A, ile euro? -10. Trochę dużo, ale… – Niech będzie. Pojechaliśmy, mimo zapiętego pasa trochę się przestraszyłam jego stylu jazdy – 120 w mieście było normą. Chyba miał nadzieję, że zdąży wrócić i jeszcze kogoś z lotniska zabrać. Na dworcu próbuję dobrać centy do znalezionych 9 euro, a kierowca nagle zrezygnowany stwierdza, że to jest ich problem teraz na Ukrainie, – co? – Money, nie ma gdzie ich wymienić. Trochę mnie zaskoczył, ale przecież sam się zgodził na euro. – Dobra, to będzie dobrze. Chyba mu się spieszy zdobyć hrywny zamiast niechodliwych euraczy, więc wziął 9, wysadził mnie z bagażami i się pożegnał.

Kolejny raz stałam pod dworcem kolejowym. Miałam do autobusu prawie 2 godziny, więc uznałam, że najpierw sprawdzę jak wygląda miejsce odjazdu, może jest tam oddzielna poczekalnia, a jak nie to poczekam w budynku dworca i wyjdę tuż przed podanym czasem. Postój autobusów jest nieduży, a dookoła jest parę sklepików i kilka zamkniętych kas. Nie było sensu tam stać, przeszłam do kolejowej poczekalni – tutaj nie wytrzymam, mnóstwo ludzi czyli bród, smród i ciepełko. Widziałam w dużym holu wejściowym trochę miejsc siedzących, więc tam wracam. Jest co prawda chłodniej, ale da się oddychać.

Słucham sporadycznych ogłoszeń o odjazdach obwiszczanych po ukraińsku, angielsku i chyba rosyjsku oraz obserwuję ludzi dookoła. W przeciwnym kącie swoje rzeczy rozłożyła para bezdomnych, ale takich spokojnych. Kobieta i mężczyzna, kobieta chyba nie jest całkiem sprawna umysłowo, a mężczyzna jakby odrobinę się nią opiekował. Kobieta znalazła, albo inaczej zdobyła telefon komórkowy, o tyle ciekawie, że razem z ładowarką – może jednak dostała. W kącie przy wejściu jest posterunek milicji, przechodzący mężczyzna, nie w mundurze, a w ubrany na czarno w krurtce z kołnierzem przechodząc zapytał o ładujący się telefon. Nie było kobiety, więc jej towarzysz odpiewiedział, że to koleżanki. Po chwili widziałam jak strażnik zabiera ją na posterunek, a po paru minutach wychodzą i kobieta dostaje z powrotem telefon. Szczęśliwa podłącza ponownie do ładowania i bawi się. Pełna entuzjazmu dzieli się radością ze wszystkimi w holu odtwarzając muzykę. Nie jestem pewna, bo nie słyszałam dokładnie tekstu, ale część muzyki chyba była polska:)

Sprawdzając informacje o wydarzeniach na Ukrainie przed powrotem czytałam, że we Lwowie jest bardzo spokojnie, a porządku pilnują ochotniczo mieszkańcy. Na dworcu widziałam grupki mężczyzn bez mundurów, zazwyczaj ubranych w całości na czarno chodzących zazwyczaj parami i zastanawiałam się czy to właśnie ta „organizacja”. Sposób w jaki lustrowali otoczenie, jakby stale wypatrując kłopotów, oraz wydarzenie z bezdomną, a także fakt, że korzystali z pomieszczeń milicji na równi z samymi milicjantami (których swoją drogą widziałam w mniejszej ilości, w tym raz jak wyrzucali dwóch pijanych z dworcowej poczekalni) wydają się przemawiać za tym faktem.

Słyszałam, ogłoszenia o pociągu do Krakowa, gdyby nie wykupiony już bilet do Lublina mogłabym skorzystać. Zostało mi około 20 minut do przyjazdu autobusu, ale skoro jedzie z trasy to może być trochę wcześniej. Wyszłam z dworca, znowu targając za sobą walizkę z ułożonym bagażem „wcale nie takim podręczym” na wierzchu, skierowałam się na mini dworzec autobusowy. Na miejscu stanęłam sobie z boku i czekałam. Strasznie dużo kręciło się dopokoła napitych. Mnie zazwyczaj ignorowali z czego byłam zadowolona. W pewnym momencie podszedł do mnie gość i zagadał, że jeżeli czekam na autobus do Polski to wszystkie odjeżdżają z głównego dworca autobusowego na Stryjskiej i tam powinnam się udać marszrutką nr 11. Odparłam, że mój autobus ma się tu zatrzymać, nie chciałam nigdzie się ruszać skoro według rozkładu powinien już odjeżdżać ze Stryjskiej i w przeciągu 15 minut pojawić się tutaj.

Ale ponieważ gość zasiał we mnie wątpliwości postanowiłam poszukać, czy mam telefon do firmy i spróbować się czegoś dowiedzieć. Jest godzina 23, dzwonię. Szybko odbiera kobieta. Pytam się czy będzie połączenie dziś z Lwowa do Lublina. – A to pani nie dostała naszej wiadomości? Niestety zawiesiliśmy te kursy jakiś czas temu. Wysłaliśmy do pani maila na adres podany podczas rezerwacji. Wysłaliśmy również SMS-a, nie doszedł do pani? K***a nie, nie doszedł mail, a pocztę sprawdzam regularnie. O SMS-sie nic nie wiem. Nie interesuje mnie teraz zwrot pieniędzy. Jest 23, właśnie odjechał pociąg do Krakowa, a ja muszę znaleźć inne połączenie i jeszcze nocleg. Jeszcze mi cholernica wisiała na telefonie ponad 4 minuty powtarzając w kółko to samo.

Myślałam na lotnisku, że brak hrywien to problem, to mnie los w zamian wyśmiał. A ja już odliczałam minuty do wjazdu do Polski. Co dalej? Po pierwsze kontakt z kimś z dostępem do neta, niech mi szuka połaczeń „byle do Polski”. Pierwszy strzał pudłuje, braciszek na studiach się bawi – nic dziwnego jest sobota wieczór, jak nie dziś to kiedy? Drugi strzał – siostra – miała mieć jakieś spotkanie po zajęciach, ale może już wróciła. Nie całkiem, siedzi u chłopaka, ale on przecież też ma komputer i internet.

Nie mam nadziei na znalezienie czegoś dziś w nocy, więc czekając na informacje od siostry podejmuję drugi krok. Muszę zdobyć hrywny przynajmniej na taksówkę i nocleg. Obeszłam niemal cały dworzec, obiekt jest duży i jeszcze część środkowa była zamknięta do sprzątania. Po drodzę mijałam informację więc spróbowałam dowiedzieć się czegoś o połączeniach kolejowych do Polski, jest tylko jedno wieczorem czyli to do Krakowa chwilę przed 23, średnio mi pasuję – skorzystam tylko w ostateczności. Znalazłam bankomat, wypłaciłam trochę hrywien, a po chwili wróciłam bo uznałam, że może nie wystarczyć mi na opłacenie hotelu.

W głowie układają się kolejne etapy. Postanowiłam przenocować tam gdzie poprzednio, więc znowu przeszukiwałam papiery w poszukiwaniu numeru telefonu. Tutaj dostałam pierwszą dobrą wiadomość, bez problemu mogłam dostać pokój jednoosobowy. Kolejny krok, łatwy, ale nieprzyjemny, musiałam poinformować mamę i tatę, że nie wrócę zgodnie z planem. Przynajmniej mogłam już powiedzieć, że mam gdzie przenocować, a tylko muszę tam jeszcze dojechać. Mama przyjęła wszystko ze spokojem, skoro wiem co mam robić i sobię radzę to nie musi co chwila sprawdzać czy wciąż żyję. Tata zażyczył sobie informacji o dotarciu do hotelu oraz co postanowiłam dalej, jak zamierzam wrócić. Padła również propozycja odebrania mnie z granicy, ale w Polsce dojechać do Lublina to już będzie pikuś, więc uznałam, że nie jest to konieczne.

Teraz jeszcze musiałam dać się złapać taksiarzowi przed dworcem, na szczęście mimo dość późnej pory ciągle kilka samochodów stało. Zgodziłam się zostać przewieziona przez starszego pana prwadzącego równie starego forda (no może nie aż tak). Styl jazdy częściowo się odróżniał od dotychczas uświadczanego na Ukrainie, ale tylko prędkością. Poszanowanie znaków poziomych zostało takie samo. Po drodze trochę mojego pecha przeszło na kierowcę bo maszyna na koniec brzmiała zupełnie inaczej niż na początku, a ja muszę się przyznać, że stać mnie było na wspóczucie i tylko się ucieszyłam gdy dojechaliśmy pod znajomy hotel.

Recepcja czynna całą dobę to jest to, co podróżni lubią w hotelach najbardziej, chociaż prysznic i wygodne łóżko są mocną konkurencją. Poprzednio meldowałam się około godziny 7 rano, a opuszczałam hotel około 5, tym razem dotarłam do hotelu blisko północy, a wymeldowywałam się punkt 12, kiedy kończyła się doba hotelowa. W obu przypadkach policzono mi jedną noc, poprzednio w cenie było śniadanie, tym razem sama płaciłam za śniadanie, ale ostatecznie kosztowało mnie dokładnie tyle samo. W pokoju zaczynałam dokładnie czuć ile godzin byłam na nogach, a było ich blisko 45 (nie dobiłam do 2 dni:)) z zaledwie jedną krótką drzemką w samolocie z Ałmaty. Głupia byłam, że nie wykorzystałam tych 3 godzin w piątkową noc przed lotem jeszcze w domu gospodarzy.

Po szybkim prysznicu (ciekawe czy istnieje gdzieś na świecie religia wielbiąca prysznice, mogłabym rozważyć wstąpienie w jej szeregi) spróbowałam się zabrać za znalezienie jakiegoś połączenia do Polski. Z jakiegoś niesprecyzowanego powodu bardziej ufam swoim możliwościom znajdowania informacji niż umiejętnościom mojej siostry czy taty, ale ja staram się szukać niestandardowo i już miałam podobne zadanie przglądając możliwości w drugą stronę. W każdym razie udało mi się wykrzesać entuzjazm i energię potrzebną na uruchomienie laptopa, ale po kilkunastu minutach, podczas których gwałtownie zmniejszało mi się pole widzenia, uznałam, że to zupełnie nie ma sensu i nawet jeśli przegapię jakieś poranne połączenie to prznajmniej się wyśpie, najwyżej wrócę trochę później. Jeszcze wpadło mi do głowy, że nie mam już nic do jedzenia, a nie wiem czy mogę wykupić śniadanie oddzielnie od pokoju, uspokoiło mnie wspomnienie żółtych łuków McDonalda jakieś 200 metrów od hotelu. Zleciłam wyłączenia laptopa i zestawiłam go na podłogę. Nie pamiętam zgaszonego ekranu. Padłam.

Rano pierwszą potrzebą było zdobycie jakiegoś jedzenia. Jestem w mieście, mam lokalną walutą w portfelu więc z głodu nie umrę. Postanowiłam, że spróbuję zjeść śniadanie w hotelu, wolę kiepski, gorący omlet z surówką od suchej bułki z kawałkiem kiełbasy czy napakowanego sztucznościami Maca. Na razie bez problemów. Dodatkowy chleb z plastrami sera zawinęłam w serwetkę i spakowałam jako prowiant. Czyżbym nabyła nastawienie na przetrwanie?

Po powrocie do pokoju, mając niecałe dwie godziny, zajęłam się szukaniem połączenia do Polski. Najchętniej do Lublina, ale mogło być też do Przemyśla, Rzeszowa albo jakiekolwiek inne miejsce, byle w Polsce. Sprawdziłam połączenia kolejowe, rzeczywiście było kilka wymienionych, tak jak sugerowała mi rodzinka, ale były podpisane okresami, a te raczej się nie pokrywały. Tego dnia miał być tylko jeden pociąg do Krakowa, o którym już wiedziałam i dalej uznawałam za ostatnią opcję. Przeglądając wyszukane strony trafiłam na forum o podróżach po byłym ZSRR i tam znalałam propozycję, która wydała mi się dość obiecująca. Sugestia by z Lwowa pojechać autobusem do Rawy Ruskiej, a tam łapać stopa przez granicę, za granicą już sobię poradzę. Czemu trzeba sobie załatwić transport przez granicę? Ponieważ akurat to przejście, Hrebenne – Rawa Ruska, jest tylko samochodowe i pieszo nie można go przekroczyć. Trochę kombinowania, ale szybko znalazłam stronę bus.com.ua gdzie mogłam sprawdzić połączenia autobusowe z Lwowa. Wyczytałam, że marszrutki do Rawy odjeżdżają dość często, dodatkowo ustaliłam dokładne położenie dworca, na kolejnej stronce znalazłam numer marszrutki, która na ten dworzec powinna mnie dowieść (114) i właśnie skończył mi się czas. Zostało mi 15 minut na pozbieranie wszystkich rzeczy z powrotem do walizki i zabranie swoich tobołów z pokoju. Teraz tylko musiałam postępować zgodnie z planem, który tworzony był na bieżąco.

Tak naprawdę z innych opcji mogłam się wybrać na dworzec na Stryjską skąd odjeżdzają autobusy na trasach międzynarodowych albo spokojnie przesiedzieć gdzieś cały dzień i wrócić pociągiem w nocy. Żadna z tych możliwości do mnie nie przemawiała. Nie miałam ochoty marnować całego dnia, a do autobusowych połączeń podobnych do zarezerwowanego miałam uraz i na tyle mała wiarę, że wolałam poszukać w pierwszej kolejności czegoś innego.

Jadąc na dworzec postawiłam przed sobą zadanie: wrócić do domu jeszcze dzisiaj. A tymczasem musiałam rozglądać się za dworcem lub pytać ludzi czy „daleko jeszcze?” Najpierw się rozglądałam, momentami nawet bez podpowiedzi wiedziałam gdzie jestem (czyli w okolicach starego miasta). Gdy po dłuższym czasie większość ludzi zaczęło wychodzić, a okolica wydawała się tzw. lokalnym centrum zapytałam jakiegoś chłystka czy to jest dworzec. Odpowiedź twierdząca zmusiła mnie do wyrzucenia swoich bagaży na chodnik, następnie wyskoczenia jako ostania z marszrutki i porządnego przyjrzeniu się okolicy. Na początku nie zauważyłam placu dworcowego, był schowany za niedużymi budynkami, ale fakt, że większość ludzi z autobusu udała się w jednym kierunku, zasugerował mi obranie chociaż wstępnego azymutu.

Znalazłam dworzec, ciekawie zrobiony bo ogrodzony niemal ze wszystkich stron płotem, trudno, pociągnęłam walizę dookoła. Uznałam, że nie ma co kombinować i kupiłam bilet w kasie. W necie widziałam sugestię, żeby próbować się dogadać z kierowcą i wsiąść tuż za bramą dworca, a bilet powinien być tańszy – nie sprawdzałam. Nie próbowałam też łapać właśnie odjeżdżającego autobusu tylko grzecznie poczekałam na następny. Czekając na połączenie do Rawy Ruskiej zrobiłam zapasy jedzenia, kupiłam sok i przesiedziałam jeszcze chwilę w miniaturowej poczekalni.

Przejazd minął stosunkowo szybko i bez żadnych problemów dotarłam do Rawy Ruskiej. Tylko co dalej? Nie wiem jak daleko jest do granicy, ludzie dookoła wydają się zerkać podejrzliwie w moją stronę. Mogę zrozumieć ciekawość, nie co dzień widuje się dziewczyny z walizą i torbą podróżną postawioną na walizce wyglądającą jakby nie dość, że tu nie należała to jeszcze wyraźnie czegoś szukała. Pierwszą próbę złapania transportu do Polski podjęłam prosto z rynku, akurat jakaś para na polskich numerach wyjeżdżała z parkingu, ale niestety mimo tablic byli to ukraińczycy mocno zaskoczeni pytaniem czy wybierają się do Polski. Uznałam, że na nic czekanie w miasteczku i muszę się przejść na najbliższą stację benzynową jak zresztą doradzał mi tata. Pechowo pierwsza stacja był po przeciwnej stronie, mimo to przepytałam wszystkich, którzy już na stacji byli. Bezskutecznie. Więc czekałam na kolejnych podróżnych i jeden z takich podróżnych powiedział, że zabierze mnie jeśli za dwie godziny będę stała przed granicą. Naturalnie spytałam jak daleko jest do granicy. Odpowiedź „bardzo blisko, kilometr, może dwa” potraktowałam z przymróżeniem oka bo doskonale wiem, że odległości są względne, ale uznałam, że nie mam co siedzieć na niewłaściwej stacji i mogę przynajmniej przejść na następną już po odpowiedniej stronie drogi. Do granicy okazało się być niemal pięć kilometrów.

Moje ręce już miału dość ciągnięcia walizy, zaczynały robić mi się odciski, więc co chwila zmieniałam rękę i sposób uchwytu (lewa, prawa, chwyt z góry lub dołu). Miałam w kieszeniach kurtki rękawiczki i uznałam, że będą świetną osłoną – trochę pomogło, ale z drugiej strony robiło mi się odrobinę za ciepło, tutaj nie było już zimy. Oczywiście nie mogło być za prosto, droga prowadziła pod górę. Na początku szłam wzdłuż asfaltu ciągnąc walizkę, szybko jednak oszacowałam, że ruch na drodze jest wystarczająco mały bym mogła iść wyasfaltowanym poboczem czując się bezpiecznie. Dodatkowo rękawiczki nie pomagały na ból mięśni rąk, więc musiałam przerzucić się z ciągniecia na pchanie (fajnie to zabrzmiało:)). Wyszłam całkiem z miasteczka i dotoczyłam się do stacji w kierunku Polski, niestety była całkiem pusta, nie zauważyłam nawet samochodów obsługi mimo że wyglądała na czynną. Po drugiej stronie równocześnie była następna stacja, ale również była dość pusta.

Ogólnie opis marszu do granicy wygląda na dość jednostajny, ale w rzeczywistości co chwila musiałam robić przerwę, zwyczajnie brakowało mi sił w rękach. Pchanie po asfalcie było dużo lżejsze o ile nie trafiałam na łachy pyłu i żwiru, tego kółka walizki wyraźnie nie lubiły. Podczas przerw na złapanie oddechu utrzymywałam łączność z rodzinką, w tym z braciszkiem, który najpierw myślał, że jestem już w domu, a później „przypadkowo” przekazał mamie, że na piechotę próbuję dotrzeć na granicę ukraińsko-polską. Często rozmawiałam też z tatą, który starał się pomóc szukając połączeń spod granicy do Lublina.

Teraz, po niemal tygodniu od powrotu, uważam, że los widząc jak zdeterminowana pcham przed sobą walizkę w kierunku ojczyzny uznał, że należy mi odpuścić, a może nawet pomóc. Mijałam właśnie wjazd na stację benzynową po lewej stronie drogi gdy jakiś samochód tuż za pasem zjazdowym zatrzymał się, a następnie cofnął. Uznałam, że przyjechał wjazd więc zrobiłam miejsce, ale to był człowiek, który widząc potarganą dziewczynkę z walizką na poboczu uznał, że może mi odrobinę pomóc podwożąc do granicy. Jechał w drugą stronę do domu, ale dodatkowe 3-4 km nie robiły mu różnicy. Wysadził mnie tuż przed budką wopisty ukraińskiego z radą bym powiedziała jaki mam problem, a ten mi pomoże.

Żołnierz faktycznie był pomocny i po paru lub parunastu pytaniach, kim jestem, co tu robię, czy mam paszport, jak tu dotarłam, kim był mężczyzna, który mnie podwiózł, co robiłam w Kazachstanie i z jakiej okazji, gdzie jadę i jeszcze kilka podobnych, ruszył machinę, która miała przenieść mnie na drugą stronę granicy. W tym celu trzeba było mnie wsadzić do samochodu lub autokaru przejeżdżającego akurat przez przejście. Nie sądzicie, że to dość ironiczna nazwa „przejście graniczne” gdy nie można tego „przejścia” przekroczyć pieszo? Za pomocą krótkofalówki lub czegoś podobnego skontaktował się z kolegami na kolejnych posterunkach, ale autobusy, które były na przejściu nie nadawały się dla mnie – jeden był już w trakcie kontroli więc było za późno, a drugi jechał w inną stronę (już nie mówiłam, że każda strona w Polsce jest moja). Wopista zaczął pytać kolejnych kierowców czy jadą do Lublina razem ze standardowym pytaniem o ilość osób w samochodzie, każdemu prowadzącemu pojazd dawał kwit z zapisaną liczbą pasażerów i czymśtam jeszcze, nie miałam okazji się przyjrzeć.

Byłam właściwie przygotowana na dłuższe czekanie na następny autokar, ale jeden z pierwszych kilku kierowców najpierw przecząco odpowiedział na pytanie, ale po może 20 metrach zatrzymał się i wysiadł stwierdzając, że może mnie wsadzić do busa w Tomaszowie. Ja kiwam entuzjastycznie głową, a wopista sprawdza czy taki układ mi pasuje – zerknięcie w moją stronę oraz badawczo przelatuje wzrokiem po kierowcy i aucie czy powinnien wsadzić samotną dziewczynkę do tego samochodu czy może lepiej poczekać na inny. W nieznaczym stopniu licząc się z opinią żołnierza wykrzesałam z siebie dość energii by sprawnie podejść do upragnionej „przepustki” do Polski i po chwili wrzucałam już część swoich rzeczy do bagażnika, za włożenie walizki wzięła się żona kierowcy gdy ten dostawał poprawiony kwit wjazdowy na przejście graniczne. Zostałam skierowana na miejsce za kierowcą i nareszcie jechałam.

Daleko nie zajechałam bo za chwilę pojawiła się krótka kolejka przed kontrolą po stronie ukraińskiej, ale wrażenie samego pobytu w pojeździe, którym miałam dotrzeć do „domu” jak myślałam o Polsce, było niesamowite. Oczywiście zostałam kolejny raz dokładnie przepytana, trochę opowiadałam o przeżyciach w Kazachstanie i tym razem mogłam nawet trochę rozwinąć swoje wypowiedzi, bo siedziałam w tym samochodzie dłużej niż pięć minut. W drugą stronę dowiedziałam się, że jest to małżeństwo ukraińskie z synem, którego odwożą właśnie na busa do Lublina gdzie studiuje na 1. roku zarządzania na Politechnice. Chłopak dostał po rodzicach niezłe geny, szczególnie po ojcu. Początkowo wydawało mi się, że kierowca ma może 25-30 lat, musiałam się dokładniej przyjrzeć żeby uwierzyć, że może mieć drosłego syna, ale dopiero podobieństwo między nimi mnie w tym utwierdziło.

Kontrola minęła już bez niespodzianek, co prawda trochę trzeba było poczekać na wjazd do Polski, ale to dotyczyło wszystkich podróżnych. Ja starałam się rozluźnić bo zauważyłam, że jestem mocno spięta i siedząc nie opierałam się, a przyjmowałam pozycję wyglądającą jak przygotowanie do nagłego wyskoczenia z samochodu w czasie jazdy z większością mięśni napiętych w gotowości. Zajęło mi to sporo czasu.

Już po polskie stronie wspólnie zastanawialiśmy się czy warto próbować złapać busa w Tomaszowie czy lepiej od razu pojechać do Zamościa. Założenie było, że najpierw spróbują w Tomaszowie jak się nie uda to zawiozą nas (mnie i Miszę) do Zamościa, a jak nie do Zamościa to do Lublina – czyli tak czy inaczej dotrę dziś do domu. Ja włączyłam się aktywnie razem ze wsparciem zdalnym w postaci mojego taty, który ciągle sprawdzał połączenia w internecie na moją dalszą trasę. Zrobiło się nawet trochę zamieszania z powodu różnicy między polskim a ukraińskim czasem, („już jest 18 czy dopiero 17?”). Ponieważ Misza był głodny (Misza jest zawsze głodny, to taki wiek) zrobiliśmy jeszcze przerwę na jedzenie w sprawdzonym, przez moich bohaterów, miejscu tuż przed Tomaszowem. Lokal rzeczywiście był przyjemny i to na kilku płaszczyznach – miły, elegancki wystrój wnętrza, niemal profesjonalna obsługa oraz naprawdę smaczne jedzenie podawane w dużych porcjach (Misza niemal się najadł jedną sałatką grecką, która dla mnie mogłaby wystarczyć na cały dzień:)). Nie dość, że byłam podwożona to jeszcze mi ludzie obiad zafundowali. Po posiłku chciałam za siebie zapłacić, a Ci tacy zdumieni o co mi chodzi… Już się nie kłóciłam, za mocno.

Skoro zapłacili za mój żurek było mi głupio proponować, że zapłacę za podwózkę gdy żegnaliśmy się przy busie w Zamościu. Więc tylko grzecznie podziękowałam starając się jak najlepiej wyrazić moją wdzięczność za udzieloną pomoc i razem z Miszą wpakowaliśmy się do czekającego busa. Dalej już spokojnie, czując niemal pełną kontrolę nad wydarzeniami pojechałam w kierunku Lublina. Nawet bilet sama kupiłam. Początkowo rozmawialiśmy, ale dość szybko konwersacja się urwała, a Misza zapadł w drzemkę, której mu strasznie zazdrościłam bo ja tak szybko i mocno nie jestem w stanie nigdzie zasnąć. Na trasie skontaktowałam się z mamą, która już równie spokojnie co ja czekała na mój powrót i ustaliłam, że nie jadę do Lublina tylko, jeśli kierowca pozwoli, wysiadam wcześniej i bliżej domu. Przed świdnickimi krzyżówkami, po których obecnie zostało niewiele więcej niż nazwa, pożegnałam się z Miszą i niemal przylgnęłam do oparcia kierowcy wspierając go w wypatrywaniu zjazdu na przystanek. Wspólnie nam się to idealnie udało, co nie jest szczególnie zaskakujące, tam wypakowałam swoje toboły i zaledwie przeszłam na drugą stronę paneli, a już zobaczyłam znajomy samochód. Jak ja się stęskniłam za tą Kijanką (dla niezorientowanych Kijanka to odmiana samochodu z rodziny KIA).

Już niemal w domu, mama ciągle to powtarza. Niemal, ciągle mi się kołacze to w głowie bo przeciaż na lotnisku we Lwowie uważałam tak samo. Od tej przygody nie będę niczego brała za pewnik. Nie sądzę też, bym za szybko wzięła walizkę na kolejny wyjazd, wracam do sprawdzonego plecaka i niech się na lotniskach krzywią.

PS. Wrzucę tu później kilka zdjęć, ale nie liczcie na dużo , to nie był dobry czasani  na robienie fotografii ani na pstrykanie fotek.

Ciekawostka: policzyło mi 3600 słów w poście to ponad 1/3 wszystkiego co na blogu napisałam. W trakcie ostatnich 20 godzin mojej podróży zdarzyło się rzeczywiście sporo, poziom emocji też był wysoki, a po tygodniu od zdarzeń jestem juz na tyle zdystansowana, że mogę na spokojnie wszystko opisać :)

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.