Po nieciekawym zakończeniu wspólnego podróżowania z Weroniką w Wanace trochę odetchnęłam. Może jestem „najgorszym towarzyszem podróży” jakiego można mieć, a może zwyczajnie łatwiej mi się podróżuje samotnie. Wtedy nie trzeba się zastanawiać, czy ta druga osoba chce tego samego, czy jest na podobnym poziomie zaawansowania i sprawności. Jako osoba względnie odpowiedzialna nie odważyłabym się zabrać ze sobą na dłuższą wędrówkę osoby zupełnie zielonej. Może na nizinach, a w góry tylko pod warunkiem, że miałabym zaufanie do partnera w kwestii dbania o wspólne bezpieczeństwo i wiarę, że posłucha mojego głosu, jeśli nie rozsądku to przynajmniej doświadczenia, w sprawie tego co jesteśmy w stanie zrobić a co może być poza naszymi wspólnymi możliwościami. Jeśli ja bym się nie zdecydowała na wyjście po 15 na 5,5-godzinny treking po dość zaawansowanym szlaku to wydaje mi się, że nie jest to najlepszy pomysł dla osoby zupełnie zielonej…
No, wyżaliłam się więc mogę przejść do przyjemniejszej części. Sama Wanaka jest już ciekawa. Małe miasteczko, niby turystyczne, ale jeszcze nie całkiem skomercjalizowane, pięknie położone na wschodnim krańcu jeziora o tej samej nazwie z widokiem na góry. Czego chcieć więcej?
Z Wanaki przejechałam stopem razem z przypadkowo zaczepioną Izraelką na parking Raspberry Creek (Malinowy Potok). To początek popularnego szlaku prowadzącego do lodowca Rob Roy oraz początek doliny Matukituki (tutejsze nazwy potrafią być naprawdę dziwne, mieszanka nazw w języku maori oraz swobodnego podejścia osadników europejskich do nazywania miejsc). Dolina Matukituki to punkt wyjscia do wędrówek po parku narodowym Mount Aspiring, jak również wypraw na samą górę Aspiring (3 033 m n.p.m.). Po 2-godzinnym spacerze doliną dociera się do chaty Aspiring (wspominałam już, że często jedna nazwa zostaje przypisana do kilku „obiektów”?). Oczywiście z chaty Aspiring widać górę Aspiring. Dobrze, że dolina i rzeka nazywają się inaczej (Matukituki :) )
W chacie wypytałam strażnika o szlak, który chciałam przejść, bo nie byłam pewna czy powinnam się go podjąć. W opisach jest sporo ostrzeżeń, kiedy nie iść, z której strony iść oraz, że wymaga wysokiego poziomu zaawansowania od trampera. Powinni jeszcze dodać ostrzeżenie o wymaganym poziomie kondycji. Ten szlak to Cascade Saddle Route. Przejście od chaty Aspiring do chaty Dart prowadzi przez przełęcz Cascade i zajmuje około 8-10 godzin. Niemało. Szczególnie gdy weźmie się pod uwagę, że połowę czasu się podchodzi ostro pod górę, najpierw lasem, a potem jeszcze stromiej w eksponowanym terenie, cały czas, aż do wysokości 1800m n.p.m., prosto z doliny (około 500m n.p.m.).
A pod koniec podejścia powtórzone ostrzeżenia odnośnie podchodzenia w złych / śliskich warunkach, włącznie z informacjami o wielu wypadkach śmiertelnych na tym odcinku. Po przejściu tego szlaku, wcale mnie to nie dziwi. Ja miałam pogodę idealną, od kilku tygodni prawie nie padało, było bardzo sucho, ale wystarczyłaby mżawka, a sporo miejsc stanowiło by skalną ślizgawkę stanowiącą wstęp do krótkiej lekcji latania. Tak, było tak stromo…
Mi podejście z plecakiem zajęło 5 godzin. 5 godzin podchodzenia, a momentami trochę wspinania, żeby się dostać 300 metrów ponad przełęcz. Czemu nie wystarczyło wejść na przełęcz? Bo od strony doliny Matukituki przełęcz prezentuje się pięknie, ale dość przepaściście. Może stanowić wyzwanie dla doświadczonych wspinaczy, ale jest niedostępna dla wędrowców (przyznaję, że nie mam pojęcia czy wspinanie jest tam możliwe, ale na pewno stanowiło by duuże wyzwanie). Aby się dostać na przełęcz wchodzi się na jeden z grzbietów odchodzących od Mt Tyndall i dopiero z niego, lekko naokoło dochodzi się na przełęcz.
W siodle zrobiłam przerwę na widoki i przez chwilę potowarzyszyła mi kea. To bardzo ciekawskie ptaszyska, ale trzeba być przy nich ostrożnym. Wszystko co je interesuje zostaje potraktowane dziobami, więc warto na noc schować wszystkie rzeczy do budynku, albo powiesić poza ich zasięgiem.
Według bardziej doświadczonych osób zejscie po drugiej stronie jest jak zejście ze wzgórza. Łatwe i łagodne, czysta przyjemność po bardzo ciężkim podejściu. Początek mniej więcej taki był. Trawersowało się zbocze doliny lodowca, widoki piękne, szlak czytelny. Niestety szybko pojawiły się fragmenty prowadzące przez stare lawiniska. Ścieżka stawała się bardzo niewyraźna i prowadziła po bardzo „luźnych” stokach. Przechodząc przez nie wstrzymywałam oddech. I to niby miał być spacerek…
Gdy w końcu szlak spadł na dno doliny, ponownie tego dnia odetchnęłam. Teraz już chyba będzie łatwiej, prawda? Na szczęście rzeczywiście było łatwiej, ale do chaty nadal był spory kawałek do przejścia. Szlak prowadził czasami dnem, a czasami wspinał się na zbocze, gdy rzeka się do niego zbliżała. Rzeka Dart, płynęła w dolinie Dart, miała początek w lodowcu Dart i przepływała przy chacie Dart, a wzdłuż niej prowadził szlak Dart-Rees (Rees to nazwa sąsiedniej doliny i rzeki, a obie nazwy pochodzą od nazwisk europejskich odkrywców tych dolin i przełęczy pomiędzy nimi).
Byłam naprawdę szczęśliwa, gdy w końcu zobaczyłam chatę. I specjalnie dla mnie przez ostatni potok przewieszony był most. Czysta przyjemność. W chacie było trochę ludzi, ale sporo miejsc było jeszcze wolnych. Podobno fragment szlaku, prowadzący do chaty doliną Dart z drugiej strony, został otworzony dopiero na początku marca po 2 latach przerwy. Stary szlak został zablokowany po bardzo dużych osuwiskach, z których jedno, blokując rzekę, utworzyło spore jezioro.
Kolejnego dnia skierowałam się w kierunku doliny Rees. Żeby się tam dostać musiałam najpierw wejść na przełęcz Rees. Nie była tak wysoko jak Cascade Saddle, i była bardziej dostępna. Całe podejście wynosiło około 500 m. Z przełęczy strome, ale krótkie zejście do doliny, a dalej już przyjemny spacerek. Byłoby jeszcze przyjemniej gdyby pogoda nie zaczęła straszyć deszczem. Na szczęście spadło tylko kilka kropel. Szczyty gór momentami znikały w chmurach, ale na szlaku było jeszcze dość spokojnie.
Po drodze mijałam się z Kanadyjczykiem, który nocował w namiocie przy poprzedniej chacie, a drogę przez Cascade Saddle zrobił w 2 dni, z kempingiem w okolicach przełęczy. Okazało sie, że większość osób podejmujących się tego przejścia dzieli je na 2 dni… dziwne, a może wcale nie…
W kolejnej chacie, Shelter Rock Hut, nocowało 6 osób, z czego 5 przeszła ten sam fragment z chaty Dart, a szóstą osobą był myśliwy, który wieczorem wybrał się na łowy na jakąś ciekawą zdobycz, czy to w postaci zdobyczy czy tylko zdjęć, ale nic się nie pojawiło.
Następny dzień zaczął się szaro i deszczowo i niestety taki już pozostał. Góry można było sobie tylko wyobrażać, nawet dolinę było słabo widać. Aparat, w ochronie przed deszczem powędrował do plecaka, a ja na trasę się przyłączyłam do Kanadyjczyka, Ray’a. Warunki były nieciekawe, szlak prowadził częściowo łąkami, częściowo lasem, a czasami przez zakrzaczone zbocza doliny lub jej podmokłym dnem. Moje buty poddały się w ciągu pierwszej godziny, mówi się trudno i napiera się dalej.
Bardzo dobrze nam się razem szło i szlak przewidziany na 6-8 godzin zrobiliśmy w 5. Oboje z dużymi plecakami, to chyba nieźle… Na całej trasie trzymaliśmy mocne tempo i tylko się czasami zamienialiśmy miejscami i na zmianę je utrzymywaliśmy. Możliwe, że poszło by nam lepiej, ale w kilku miejscach podjęliśmy nienajlepsze decyzje strategiczne przy wyborze szlaku, m.in. poszliśmy po wyjeżdżonym śladzie zamiast trzymać się tyczek wyznaczających szlak i przy brodzie zorientowaliśmy się, że była to zła decyzja, szlak zostawał po tej stronie rzeki i trzeba była nadrabiać idąc na szagę.
Za nami poszło trzech facetów z chaty, którzy w średnim wieku zaczynali odkrywać uroki wędrówek. Miło było to obserwować. Minęliśmy ich chwilę wcześniej, chociaż też szli w dobrym tempie. Oni mieli uzgodniony transport z parkingu, na którym kończy się szlak, my nie. Więc plan podstawowy był taki, że załapiemy się na ich transport, plan B to łapanie stopa z innymi turystami, ale tych nie było, tzn. na szlaku minęliśmy 2 grupy zaczynające kilkudniowy treking, a na parkingu stał 1 samochód. Trochę słabo, bo do cywilizacji było jeszcze 20 km. Hmm… plan C zakładał przejście tych 20 km, nocując w namiotach gdzieś po drodze. Ale o ile mi, jak zwykle, zostało sporo jedzenia po przejściu, to Ray zapasy miał dokładnie wyliczone i nie zakładały dodatkowych kilometrów drogi.
Na szczęście, „chłopaki” mieli załatwiony transport w firmie, która znała się na swojej robocie i na parking, jeszcze przed umówionym czasem (całe szczęście bo cały czas kropiło i było zimno) zajechał van prowadzony przez starszą panią, która powitała nas imbirowymi słodkościami i nie widziała żadnego problemu w zabraniu dodatkowych osób. Początkowo przejechaliśmy tylko do Glenorchy, pierwszej „cywilizacji” na trasie, ale okazało się, że miasteczko jest niemal całkowicie zarezerwowane, więc ostatecznie wylądowaliśmy w Queenstown, które jest stolicą imprez oraz sportów ekstremalnych w Nowej Zelandii, a wszystko z myślą o turystach.